Eseje KLT, zamieszczone w tygodniku konserwatywnym "W Sieci"
Moja bieda ·
Spotykaliśmy ich każdego dnia w zaułkach naszego dzieciństwa. Pojawiali się nieopodal drewnianego kościółka, na zalanym słońcem placu Konfederacji. Na Kasprowicza pod barem „Żak”. Na Podczaszyńskiego, w drodze do „15-tki”. Na Barcickiej, opodal szkoły i na Kleczewskiej albo na Fontany. Czasem stał tylko jeden, samotny jak przekrzywiony słup. Niekiedy szli bandą. Ówczesne, bielańskie „pijory” i z reguły bezdomni Anno Domini 1964, wyrastali jak z pod ziemi i równie szybko znikali. Z butelką owocowego wina, w uniesionej wysoko dłoni, którą błyskawicznie opróżniali w bramie. Jak pięknie umieli dzielić się butelką. Jak dyskretnie unicestwiali swe bezcenne przecież życie. Zapamiętałem gulgotanie, przechylone gardło, a następnie błogostan w oczach. Gul-gul-gul I ulga…! Co za ulga! – Niemal ekstaza! Zapamiętałem ich potargane włosy, niegolone od wieków szyje, ponury, pazerny wzrok. Przesuwali się po chodnikach jak niewidomi. Szli chybotliwym krokiem, z szeroko rozstawionymi stopami, usiłując złapać równowagę. Jakby sunęli po linie rozciągniętej między dwoma dachami. Po uczcie zakrapianej winem z dodatkiem paru kropel spirytusu, niejeden leciał łbem prosto w krawężnik. Rozbite czerepy, zakrwawione ręce, podarte w strzępy odzienie, to był zwyczajny widok. Zapamiętałem język bezdomnych: przenicowany wulgaryzmami, dosadny, namiętny, pełen ekspresji język, który pisała ulica. Zachowanie i strój wiele mówi o człowieku, lecz to tylko część prawdy o nim. To co naprawdę siedzi w każdej ludzkiej istocie – skrywamy przed światem. Bo wszak każdy z nas próbuje pokazać się z lepszej, szlachetniejszej strony.
Największym mentorem w tamtych latach był dla nas Józiek – dozorca z ulicy Barcickiej. On także nigdy nie wylewał za kołnierz, ale znaliśmy również inne typy. Jednym z nich, był wiecznie zapruty gość, który rozwoził swoją rykszą węgiel. Z miejsca ochrzciliśmy go przezwiskiem „Fellini” a jego towarzyszkę życia i kochankę- „Masiną”, także na okrągło pijaną. Jak widać, byliśmy dość wcześnie fanatykami włoskiego kina z okresu neorealizmu na czele z: „Wałkoniami”, „Rzym godzina 11-ta”, czy „Niebieski ptak”. Gdzieś w oddali grasowali także legendarni „Bracia Operacze” – bielańskie zakapiory, dla których złodziejskie życie i bójki na noże było chlebem powszednim. Tych ostatnich nigdy nie widziałem na oczy. Może dlatego mówiliśmy o nich szeptem. Życie ulicy, jej postaci oraz filmy, na które uciekaliśmy zamiast uczęszczać do szkoły, kształtowało naszą psychikę i osobowość.
Mój przyjaciel Gerard był średniego wzrostu, o krótkich, mocnych nogach i takich samych rękach. Mając zaledwie osiemnaście lat siał prawdziwy postrach w rozgrywkach rugby w Akademii Wychowania Fizycznego. Jako najmniejszy w drużynie, potrafił wślizgnąć się między nogi walczących zawodników i wyłuskać umykającą piłkę. Przyjaciel szalenie imponował mi swą znajomością życia. Pochodził, jak ja, z rozbitej rodziny (ojciec zdaje się był adwokatem) i od najmłodszych lat bywał świadkiem rodzinnych awantur. To nas zbliżyło. Gdzieś, na dnie duszy, w podświadomości, poszukiwaliśmy odrobiny normalności, krztyny harmonii i ciepła, których nigdy nie zaznaliśmy w naszych rozbitych domach.
Przyjaciel znał wszystkie przekleństwa, które ja, dopiero sobie przyswajałem. Wiedział kim jest prostytutka. To on pokazał mi bar „Żak”, gdzie wkrótce wypiłem swoją pierwsza w życiu pomarańczówkę. To on, nauczył mnie, że prości ludzie bywają ciekawsi od inteligentów, na ogół zadufanych
i zarozumiałych, dla których prawdziwa sztuka bywa jedynie towarem a przepiękna miłość – aktem kopulacji. Znał się świetnie na koszykówce (dziś w Ameryce nie przepuszcza ani jednego tenisowego meczu), piłce nożnej i boksie. Wprowadzał mnie w życie. W świat alkoholu, pierwszego papierosa, w co nigdy nie wszedłem, w świat akademickiego sportu. Rewanżowałem mu się jak umiałem, podrzucającswoje lektury, porywając go dwa razy w tygodniu do kina. Obaj mieliśmy spore braki w wykształceniu. Za to byliśmy wrażliwi – zbyt wrażliwi, żeby przegapić to wszystko czym żyła wówczas Europa i Ameryka. Wzorem Francuzów, Włochów, Anglików i Amerykanów, próbowaliśmy nosić się i zachowywać jak James Dean. Potem naśladowaliśmy Presleya. Naszymi idolami byli kolejno Del Shannon, P.J. Proby, Roy Orbison a z aktorów wschodzące gwiazdy kina: Montgomery Clift, Paul Newman, Marlon Brando i Steve McQueen. Cóż to były za lata! Pamiętam jego buńczuczne przechwałki, surrealistyczne dowcipy, każdy gest. Sposób w jaki nastawiał kołnierz płaszcza. Jego ukochane mokasyny, które kupił w komisie na ulicy Chmielnej w Warszawie, a potem paradował w nich latem, tuż przed wyjazdem z Dworca Gdańskiego do Paryża w 1970 roku. Tam się pożegnaliśmy.
Minęło ponad 50 lat, przybyło nam zmarszczek i dolegliwości, co sprawia, że coraz wolniej suną podeszwy. Staliśmy się nieco bardziej radykalni w osądach a jednocześnie – z czego się osobiście cieszę – nabraliśmy więcej filozoficznego dystansu do życia. To połączenie bywa niekiedy mieszanką wybuchową. Trzeba umieć ugryźć się w język a czasami walnąć pięścią w stół!
Tak…spoglądam na swoje życie, na moje miasto, na mój kraj, który jest pełen kontrastów. Kraj, w którym, jak wszędzie żyją szubrawcy i ludzie z duszą. Nikomu niepotrzebni poeci i ciągle lansujący się kretyni – politycy.
W zaułkach dojrzałości, moim „trzecim okiem” – niemal każdego dnia dostrzegam bogactwo i przeogromną biedę. Ta ostatnia wzbudza mój sprzeciw.
Oto kolejni bezdomni Warszawy. Żyją tu, jak przed laty, może synowie tamtych – z lat 60-tych. Są ich setki, a nawet tysiące. Niewiele o nich się pisze, nie występują w telewizji, bo to nie ten „target” i jak stwierdził kiedyś Tomasz Lis, któż by ich chciał oglądać? Pewnie wzbudzają w nim odrazę, w najlepszym wypadku litość lub obojętność. Zresztą to raczej powszechny odruch.
Spotykamy ich na klatkach schodowych, gdzie nocują, w przytuliskach i w kolejkach po strawę w Caritasie. Oto Janek (50). Nie ma zębów, ale ma cudowną duszę. Potrafi opowiadać, płakać, cieszyć się każdą chwilą. Nie ma grosza w złachanej kurtce, ale wie kim był Janusz Kusociński, Casius Clay i Marian Foik. Usiłuje pracować na parkingu, gdzie pilnuje samochodów. Jak mówi w przypływie szczerości: – „ Nigdy się nie poddaję… Bo tak jak sportowiec, trzeba pokonywać każdą trudność, a przede wszystkim samego siebie…”. I drugi bezdomny – Sebastian (35), który podszedł do mnie pod stacją benzynową i powiedział: – „ Nie potrzebuję na alkohol, bo nie piję. Potrzebuje na zupę i chleb. Jeśli może mnie pan poratować, to dobrze. Dawniej byłem kierowcą, dziś nie mam gdzie mieszkać. Niedawno wyeksmitowano mnie z całą moją rodziną, bo nie mieliśmy na czynsz. Przyszło 7 osób, typy z administracji, straż miejska, policja… i wywalono nas na ulicę…”. Wreszcie: Piotr i Tomek. Możecie ich spotkać także na parkingu w pobliżu Filharmonii przy ulicy Jasnej. Gdy wręczam im dwie monety, cieszą się jak dzieci i opowiadają o swej biedzie – nędznym losie niepotrzebnych „ śmieci”.
Robię im kilka zdjęć. Nie protestują. Wiedzą, że ponownie sięgnę do portmonetki. Ale i ja mam w tym wszystkim swój mały interes. Jest nim tych kilka stron i wiersz, który niechaj będzie codą całości. Dedykuję go bezdomnym mego miasta i każdemu z osobna:
Gdy jesteś w potrzebie
Gdy masz suchy chleb
Przytul swoja biedę
Klep ją, klep, klep, klep.
Bieda cię ulula
Każdą z twoich łat
Ona zaceruje
Twój podarty świat.
Komentarze
Zobacz też: Goodbye Johnny Casting na Patriotyzm (Moja Polska)