Eseje KLT, zamieszczone w tygodniku konserwatywnym "W Sieci"
Listopadowe Światełko (Piosenka Kosa na Zaduszki) ·
Niedawno, po kilku latach, pojechałem na Powązki. Szedłem cmentarną alejką obok mojej matki. Kuśtykała na dwóch kulach, nieco pochylona na lewa stronę w błękitnej sukience ze złotą nitką. Ja, tuż obok, zasłuchany w ciszę, czując jak pod koszulą bije moje stare serce. Lecz czym jest moje utrudzone, stare serce, wobec jedenastu operacji mojej matki, w tym dwóch stawu biodrowego.
Nad naszymi głowami, między konarami starych dębów tańczyło przedpołudniowe słońce. Szliśmy niezbyt szybko, zwalniałem, aby staruszka nie zmęczyła się.
Jako chłopak przychodziłem tu nie raz, nie dwa. Atmosfera cmentarna inspirowała mnie. Pamiętam, jak mój ojciec, aktorzy, piosenkarze, a przede wszystkim Jerzy Waldorff kwestowali na Powązkach całymi latami.
Powązki to wyjątkowe miejsce. Nie lubię słowa: magiczne, ale nasz najsłynniejszy cmentarz ma coś z tego. Powązki to historia Polski, zapis jej dziejów. Leżą tu powstańcy i zdrajcy, Profesorowie
i studenci. Ludzie sławni i zwykli zjadacze chleba.
Wędrując z moją matką, chłonąłem wzrokiem koloryt rozsypujących się grobowców, skorodowanych krzyży, zmurszałych pomników, porośniętych chwastami krypt. Zawsze lubiłem odczytywać napisy zmarłych. Tych, którzy odeszli w dzieciństwie, w młodości, w kwiecie wieku: gimnazjalistów, żołnierzy AK, ich ojców i dziadków.
Cmentarz to dla mnie dziwne, tajemnicze i wcale nie przygnębiające miejsce. Co mnie tu zawsze przyciąga. Dlaczego tak często każdy z nas myśli o śmierci? Czy dlatego, że jest ona niewiadomą? Czy z tego powodu, że nikt z nas nie jest w stanie zgłębić tajemnicy śmierci? Jej nieuchronności?
Spoglądam na pierwszy grobowiec. Zamiast odrestaurowanego kamienia i przystrzyżonej trawy – nieczytelna płyta z metalowymi kołami, które odleciały. Rdza. Zatarty napis: 1987 rok.
Z bladej, beżowej, owalnej fotografii spoglądają w moją stronę czyjeś oczy. Dawniej bystre, ciekawe świata. Wpatruję się w rysy twarzy. Kim był ten człowiek? Do czego dążył? Jakie miał pragnienia? Kogo pożądał? Ile miał dzieci? Czy żyją? Czy był to malarz, muzyk , doktor medycyny, filozof?
Matka lekko zwalnia. Człap, człap, człap. Jest ciepły listopadowy poranek. Na szczęście nie pada. Ale jesienna wilgoć czai się w grobowcach, w resztkach pożółkłych liści, w każdym załamaniu konarów starych klonów, w bukszpanie i jałowcu.
W powszedni dzień niewiele osób tu przychodzi. Za to w popularne imieniny – przeciwnie. Dozorca, którego zaczepiam przy bramie, tłumaczy nam, że w taki dzień frekwencja dopisuje. Za chwilę będą tu tłumy. Ludzie kupują chryzantemy, wieńce, światełka. Ruch w interesie kwitnie. Zaduszki, to czas refleksji, zadumy nad losem – czas wspomnień. – Musimy dojść do starego kamienia – odzywa się mama. – Zaraz potem będzie grób Leszczyńskich, kilka alejek dalej, z twoja prababcią i pradziadkiem. Leży w nim cała nasza rodzina. Wszyscy się wykruszyli, synu. Pozostałam tylko ja.
Kiwam głową. Dobrze, myślę. Wreszcie nadszedł czas, żeby tu przybyć, odnaleźć prawdziwy spokój. Zanim zaznasz go na dobre.
Nad głową, niebo jak atłas. Wszędzie niesamowity światłocień, cisza, błogi spokój przerywany świergotaniem kosa. – To tu – mówi matka. – Kamień hiszpański przedwojennego szewca. – Teraz pójdziemy tam – pokazuje dłonią. – To już tylko kilka alejek stąd.
Kiedy ostatni raz odwiedziłem Powązki, byłem całkiem młody. Rozpierała mnie energia,
a młodość kusiła wszystkimi barwami. Byłem pazerny na życie. Do dzisiaj jestem, ale mniej. To już nie to samo.
Wciąż oglądam się za kobietami. Piękno bywa fascynujące. Jak dzieło sztuki. Jakże mnie dowartościowuje! Ileż one mają w sobie wdzięku, ale tylko te naprawdę piękne, powabne, umiejące wymieniać poglądy, nosić się i które wiedzą, gdzie zaczyna się i kończy kobiecość.
Tutaj ! – mówi krótko matka. – To już tu!
Podchodzimy do grobowca naszych najbliższych i od razu zabieram się do porządkowania.
Sprzątam grób za pomocą dwóch liści łopianu. Powoli, starannie wygarniam nawiane grudki pyłu, skrawki liści, wycieram przygotowaną wcześniej irchą nagrobną płytę. Na koniec zapalam światełko. Gdy knot zaczyna skwierczeć, przykrywam go szklanym kapturkiem – Tu leży twoja prababcia – Zofia Rabcewiczowa, największa przedwojenna pianistka. Koncertowała w całej Rosji, często w Petersburgu. Pozostały po niej resztki nagrań. Pięknie grała Chopina. Grób ten powstał z inicjatywy jej męża, Jerzego Rabceiwcza, generala w roku 1927. Obok leżą ich dzieci: Eugeniusz, Maria, Zofia i Jerzy. Zapamiętaj, Krzysztof: kwatera 237, rząd 4, grób 9 – 10. – Dobrze, mamo.
Odmawiamy szeptem modlitwę. Kończąc ją, dyskretnie spoglądam w lewo. Wszędzie pochylone głowy, zgięte sylwetki i światełka – jedno, drugie, piąte. Przybywa ich z każdą chwilą.
Po chwili ruszamy dalej. Matka odnajduje następny grobowiec: grób rodziny Leszczyńskich. – Tu leżą twoi pradziadowie a moi dziadkowie. Masz do tego grobu pełne prawa i zawsze będzie tu można dochować twoje dzieci, synu. O miejsce na Powązkach jest coraz trudniej. Leżą tu całe pokolenia. – Wiem, mamo, ale ja chcę być skremowany. – Ja też. Zapamiętałeś drogę? – Tak, mamusiu. Tylko czy chcesz znać moją ostatnią wolę – Tak, synu. – Chcę, by Sonia Simone rozsypała połowę z moich prochów nad sadem w Kazimierzu Dolnym. Mam tam swoje upatrzone miejsce. A drugą połowę, mamo, aby złożono tu, w urnie. – Chcesz tego? – Pragnę. – Sonia Simone? A któż to jest?
-Ktoś mi drogi, mamo. – Mój syn jest szalony.
Szaleństwo jest piękne. A ja, mamo, dzięki tobie i mojemu ojcu oraz mojej babci pianistce jestem na nie skazany. Wszyscy artyści byli zwariowani.
Zawieszam wzrok na kamieniu. Odczytuję szeptem nazwiska: Józefa Leszczyńska de Rossi
z pochodzenia Włoszka i Wincenty Leszczyński – moja prababcia i pradziadek.
Piękne są groby, myślę. Piękny jest cały świat i człowiek ze swoimi pragnieniami i złudzeniami. Zostaje po nas pył, a jeśli ktoś ma talent – pozostaje: płyta, kilkanaście wierszy, książka, akwarela, gwasz lub olej a także cisza i piosenka…kosa.
Już chcę zawracać, biorę matkę pod rękę, gdy wtem spostrzegam kosmatego pająka w szczelinie pod granitową pokrywą grobu. Jest nie tylko wielki, ale kosmaty i w dodatku uczepiony jak liny w utkanej przez siebie sieci. Pewnie poluje na muchę, przelatuje mi przez głowę.
Chce mi się śmiać. Oto moja stara matka, niemłody syn, wielki pająk – strażnik grobowca
i jego ofiara – smakowity obiad a może kochanka.
Wracamy do samochodu i wtedy przypomina mi się epilog “Komu bije dzwon”:
“Porucznik Borrendo jechał pod górę, wpatrując się w ślady, a jego szczupła twarz była poważna i chmurna. Swój automatyczny pistolet trzymał w poprzek siodła, oparty o zgięcie lewej ręki. Robert Jordan leżał za drzewem i usilnie, w skupieniu, starał się opanować, żeby mu ręce nie drżały. Czekał, aż oficer dojedzie do oświetlonego słońcem miejsca, gdzie na zielonym stoku łąki zaczynały się pierwsze drzewa sosnowego lasu. Czuł, jak serce mu bije o pokrytą igliwiem leśną ziemię. “
Komentarze
Zobacz też: Dyskretny urok gazowych latarni Gwiazdka w fińskim domku
Jestem zachwycona Pana felietonami “W sieci”. Ten z 29.10.2013 ,po prostu mnie powalił. Kto jeszcze tak potrafi pisać? W dzisiejszym szalonym
świecie, w którym Bogiem jest pieniądz i kariera , chyba już nikt.
Bardzo, bardzo gorąco pozdrawiam i życzę wszystkiego najlepszego.
— Lucyna · 9 listopada 2013 15:58 · #
Listopadowe światełko “Piosenka kosa na Zaduszki”. Też lubię ciszę i spokój cmentarzy, i tak pięknie pisze Pan o Matce. Zresztą nie pierwszy raz. Tak jest również w książce “Zawsze możesz powrócić” ( od dłuższego czasu mojej ulubionej lektury).
— lz · 11 listopada 2013 21:45 · #