Eseje KLT, zamieszczone w tygodniku konserwatywnym "W Sieci"
Dyskretny urok gazowych latarni ·
Dzieciństwo przesuwa się w naszej pamięci niby rolka negatywu. Niektóre z klatek są popękane, inne zachowały mimo upływu ponad pięćdziesięciu lat dobrą jakość. Rysy, drobne pęknięcia, przydają wspomnieniom więcej uroku i pobudzają do refleksji. Większość scen jawi się z nadzwyczajną dokładnością. Może dlatego, że dzieciaki w przeciwieństwie do dorosłych, odbierają świat spontanicznie i naturalnie bez kompleksów.
Jakie to dziwne, że tocząca się wojna w Korei nie wywierała na nas najmniejszego wrażenia – za to paradująca w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym pani Stella, sprawiała, że dostawaliśmy wypieków i masturbowaliśmy się raz dziennie. Żaden z nas, dwunastoletnich wówczas chłopców, nie miał pojęcia, jak wygląda śmierć i męka rannych żołnierzy na polu bitwy. Nie oglądaliśmy wtedy tego w dziennikach telewizyjnych. Wprawdzie tytuły gazet krzyczały o przegranej Francuzów pod Dien Bien Phu, lecz tym zaprzątali sobie głowy nasi ojcowie. Nasze matki zajęte były prasowaniem i gotowaniem. My – szczeniaki z Bielan, czytaliśmy książki o Indianach. Wyostrzały nam spojrzenie na świat, pobudzały wyobraźnię. Matematyka schodziła na daleki plan.
Pamiętam jak mój ojciec podarował mi na gwiazdkę dwie wspaniałe książki: “ Kiddi, dziecię obozu” a rok później “ Ducha puszczy”. Powiedział , że odnalazł je w komórce przylegającej do domu swego brata. Wśród pajęczyn i warstwy kurzu. Obie pełne były malowanych rycin. Miały też dedykacje : “Kochanemu synkowi od Ojca. Boże Narodzenie 1934 “.
Książki od mojego ojca Bohdana i wujka Wiesława W roku 1955 postrzępione, pożółkłe – dziś ponownie oprawione przez introligatora, stoją na najwyższej półce mojego regału. Stare książki i ich niezapomniani bohaterowie: Siux – “Oko księżyca “, traper – “ Jan Wilcza Łapa “ oraz ów dzieciak – “Kiddy”, śnili mi się po nocach, dostarczając niewyczerpaną ilość tematów do zabaw. W miarę upływu lat, przybywało autorów. Nie brakuje wśród nich dziś całego Conrada ani Londona. Umińskiego i Gąsiorowskiego. Przyborowskiego oraz Sienkiewicza. Większość z nich wydano tuż po wojnie, a Gebethner i Wolff to firma, która za punkt honoru stawiała sobie dostarczanie młodzieży książek przygodowych z wyraźnie zaznaczonym tłem historycznym i patriotycznym. “ Awantura
o Basię” Makuszyńskiego, “Włóczęgi północy” Curwooda,” Bóg mi powierzył honor Polaków” Przyborowskiego czy “Wspomnienia niebieskiego mundurka” Gomulickiego i “Serce” De Amicisa, to tylko kilka tytułów spośród wielu perełek z bibliotek naszych rodziców i dziadków.
Pamiętam, że za Stalina, bawiliśmy się w amerykańskich szpiegów, którzy przekradali się przez radziecką granicę. Mokradła, górskie wąwozy, bagna i przesmyki – oto sceneria (w naszej wyobraźni) tamtych zakazanych zabaw. Szpiedzy, to był temat – obsesja ówczesnej komunistycznej propagandy.
Wkrótce osiągnąłem piętnasty rok życia i wtedy dostrzegłem prawdziwą wojnę. Jak wiele razy w przeszłości powracali do domów pokonani. Nie rozumiałem jeszcze, dlaczego z pociągów i ambulansów wynoszą rannych. Wścibska kamera z okrutnym spokojem rejestrowała urwane kończyny, zabandażowane głowy. Czasem mignęła pierś z wpiętym krzyżem zasługi i wyszczerzony garnitur zębów.
Siedziałem przed telewizorem marki Neptun. Musiałem być przerażony.
Pamiętam, że ojciec rzekł: – “Za kilka lat przeczytasz o tym książkę Remnarque’a. Nosi tytuł “Na zachodzie bez zmian”. Ta powieść jest doskonała i zarazem okrutna. To przerażający, prawdziwy obraz wojny. Nie chcielibyśmy z matką, abyś kiedykolwiek musiał przeżywać coś podobnego. My, przeżyliśmy naszą wojnę. Byliśmy bardzo młodzi, piękni i kompletnie bezbronni…”.
Mój stary, nie przypuszczał, że następnego dnia, na wagarach, będę odtwarzał z moim kumplem Markiem Lustbaderem wojenne sceny z Powstania Warszawskiego, wielokrotnie opowiadanego mi przez obojga rodziców. Szczególnie tę, gdy oddział esesmanów rozdzielał moich rodziców na Starówce. Wspomnienia matki i ojca mogłyby posłużyć za kanwę scenariusza filmowego lecz to już całkiem inna historia.
Zakazane, wojenne zabawy i gry chłopców. W lasku Bielańskim, albo na górze piachu na przeciw naszego domu przy ulicy Grodeckiej na Bielanach. Karkołomne skoki, pogonie, robinsonady. To tam, ostrzeliwaliśmy przy pomocy zwykłej dechy, jak z karabinu maszynowego cofających się szkopów. To za górką, wypalaliśmy pierwszego w życiu papierosa. Dziś, po 50 latach nie ma po niej śladu.
Wyrównał ją spychacz i postawiono na niej jeden z bloków, w których ludzie umierając, nie znają nawet jednego nazwiska swoich sąsiadów.
Tra-ta-ta-ta! – posyłam serię za serią w kierunku nadlatującego znad lotniska Bemowo radzieckiego MIG-a. – Tra-ta-ta-ta! Samolot wzbija się w chmury a my, Marek i ja, odrywamy na chwilę twarze od ziemi, śledząc umykający cień.
– Fortece! Nadlatują fortece! – drze się jak opętany Marek i pada na ziemię.
Chwytam się za brzuch i symulując postrzał, padam na piach, zwijając się w kłębek.
– Dostałeś?! – woła Marek
– Chyba tak – szepczę jęcząc.
Przyciskam jednocześnie brzuch dłonią, udając, że kiszki wypływają mi na zewnątrz.
– Zaraz cię opatrzę! – krzyczy Marek i zaczyna się czołgać w moja stronę.
– To już koniec, stary – bełkoczę. – Powiedz im … – odwracam wzrok w stronę domu – że ich kochałem…
Niewyobrażalna potęga chłopięcej wyobraźni. Skoki, rzuty na trawę, nasze okrzyki, gesty to było “ wielkie aktorstwo”, którego nigdy potem już nie powtarzaliśmy. Świat ludzi dorosłych to przecież inne aktorstwo. Mnóstwo w nim chłodnej kalkulacji. Niewiele autentyczności. Każde trafienie zamieniałem w dramat. Przeżywaliśmy dziesiątki zgonów dziennie a każdy postrzał kończył się w szpitalu polowym. Lancetem był patyk. Tamponem – garść trawy. Trafienie wroga – kwitowaliśmy okrzykiem zachwytu. Skoki ratujących się na spadochronach niemieckich pilotów – rykiem nienawiści.
Choć ciągle byłem chłopcem – czułem nieuchronnie nadciągający wiek męski. Jego zwiastunem były pierwsze przekleństwa, pierwszy papieros, pierwszy kieliszek pomarańczówki. Wagary na górce pachniały wolnością. Pierwsza w życiu złowiona uklejka – bezludną wyspą.
Każdy, kto pamięta lata 60-te, z pewnością nosi w sercu tamte ciche wieczory
z szumem stygnącego miasta, które kładło się na zasłużony odpoczynek. My – chłopaki z Bielan szaleliśmy do upadłego. Mimo nawoływań naszych matek, błądziliśmy w zaułkach wąskich ulic – między Kleczewską, Schoeregera i Barcicką. Na każdej z nich, stały gazowe latarnie. Nigdy nie zapomnę ich zgniło żółtego koloru światła próbującego uwolnić się z zakurzonego szkła. I ponurych, stalinowskich zmierzchów, gdy chmury przyduszały umęczoną ziemię, a ludzie nie mieli czym oddychać – ani powietrzem, ani krztyną wolności. Dyskretny urok gazowych latarni. Mam je ciągle
w oczach i noszę jak coś wyjątkowego, najcenniejszego…
Był październik, złotawy wpadający w zgniłą zieleń, pełen ugru, sienny, słoneczny
i wyjątkowo suchy. Barcicka. Przy furtce starej dwupiętrowej kamienicy, chyba pod numerem “7”, przystanął starszawy mężczyzna z miotłą w dłoni. Cóż to była za gęba! Nie sposób było go nie zauważyć, nie zerknąć. Nie zapomnę jego krzaczastych brwi, nienaturalnej wielkości mięsistych warg, za dużych o numer butów oraz bikiniarskiego krawatu na gumkę. Ten krawat to było coś! Krawat
z rysunkiem słonia z zadarta trąbą, a w tle palma!
Zapadał zmierzch. Gdzieś pod zaparkowanym citroenem pomiaukiwał kot. Na chodnikach było pusto, tylko tu i ówdzie szeleściły pod butami zżółkłe liście.
– Spójrz! – szepnąłem do Gerarda. – To On!
– Jeszcze trzeźwy – odparł przyjaciel.
Podeszliśmy. Józiek wykonał obrót tułowiem, zbliżył się do pierwszej latarni, oparł miotłę o parkan, ujął dłońmi długi kij zakończony zakrzywionym haczykiem, podniósł go na wysokość głowy, a następnie jednym ruchem umieścił haczyk w zawleczce pod kloszem i pociągnął w dół. Błysnęło. Snop światła rozświetlił chodnik i twarz dozorcy. Parę kroków posunęliśmy się za nim a On dreptał już do drugiej latarni, powtarzał tę czynność dokładnie tak samo i zapalał, drugą, trzecią, jak czarodziej z bajki.
Wreszcie zatrzymał się i rzekł:
– Widzicie tę warszawę, tam?
– Widzimy – odparliśmy jednocześnie.
– A co ?…
– A to, że daję wam minutę.
Podejdziecie po cichu i możecie sobie popatrzeć i wracać zaraz! Ale pamiętajcie, ani minuty dłużej!
Co też tam mogło być? Popatrzeliśmy w kierunku zaparkowanego auta i w pierwszej chwili obleciał nas strach. Prędko jednak pokonaliśmy lęk i pomknęliśmy chyłkiem wzdłuż parkanu, zza którego dochodziły odgłosy przygotowywanej kolacji, łaskotał nozdrza zapach palonych liści i coś, czego ulotna pamięć nie jest już w stanie wydobyć. Wyhamowaliśmy tuż przed taksówką
i wyciągnęliśmy szyje. Wewnątrz siedziała para. Kobieta mogła mieć najwyżej dwadzieścia siedem lat, była w sztucznym futrze, lecz pod nim nie miała nic. Widziałem jej jędrne, szpiczaste piersi, krągłe uda i długie palce z polakierowanymi na czerwono paznokciami. Delikatnie łaskotała nimi kark szofera. Wstrzymałem oddech. Dziewczyna nagle zmieniła pozycję, rozłożyła się na plecach, rozłożyła nogi , a kierowca położył się na niej.
– Jezu! – syknąłem do kumpla. – Widzisz?!…
– Ciii ! – szepnął Gerard. – Zamknij dziób, bo ich spłoszysz.
Syciliśmy wzrok, ale Józiek już nas poganiał. Widziałem jak machał do nas zgiętą
w nadgarstku dłonią, paplał coś tymi mięsistymi wargami pod nosem, ciskał się i przeklinał.
Po raz ostatni rzuciliśmy wzrokiem do środka. Dziewczyna wkładała stanik. Na oparciu leżało futro z królika, a mężczyzna zapinał rozporek.
Wróciliśmy posłusznie, chyłkiem, na nisko ugiętych nogach, niczym dwa doskonale ułożone myśliwskie psy a wówczas stary uniósł w górę miotłę i markując w naszą stronę pchnięcie, spojrzał najsurowszym wzrokiem na jaki go było stać. Ale zaraz potem rozchylił w szerokim uśmiechu te swoje nienaturalnej wielkości wargi i wypalił :
– No jak aniołki…? Ale przyroda, co?…
Kilkanaście miesięcy później Józiek zszedł z tego świata. Pewnego dnia pił
w “Żaku” i gdy wyturlał się z knajpy, potknął się podobno na schodach i wyłożył jak długi. Jego kumple z Barcickiej opowiadali, że miał wszyty esperal.
Gdy umierał, leżał we własnych żyłowinach, w tej samej żółtej marynarce, w za dużych o numer butach i w krawacie, na którym namalowany był słoń z zadartą trąbą i palmą w tle. My, łobuziaki z Bielan, opłakiwaliśmy Jóźka. Nikomu w całej dzielnicy nie było Go żal. Niejeden nawet nie spostrzegł, że znikł. I choć był pijakiem – zapamiętałem Go z Gerardem na resztę życia.
Głównie dlatego, że nigdy niczego nam nie żałował i nie udawał przed nami kogoś lepszego niż był. Bo w życiu najważniejsze, aby być sobą.
Józiek nie wywyższał się. Pokazywał nam świat. Jego tajemnice. Jego bród
i piękno. Skomplikowany świat dorosłych, w którym często nie ma miejsca na poezję i prawdziwą miłość, za to czai się zdrada, występek, beznadziejność. Pokazał nam świat namiętności. Świat fizjologii, której ulega człowiek, świat straconych złudzeń i płatnej miłości.
Kiedy ma się 16 lat, wszystko jest proste i skomplikowane. Wracamy do domu wściekli, że przerwano nam zabawę w najważniejszym momencie. Powracamy z ociąganiem.
W podziurawionych skarpetach, poplamionych ziemią spodniach.
Ulice naszego dzieciństwa pustoszeją. Tylko na kilku palą się jeszcze gazowe latarnie.
Komentarze
Zobacz też: Nie wszyscy pójdziemy do nieba Listopadowe Światełko (Piosenka Kosa na Zaduszki)