Eseje KLT, zamieszczone w tygodniku konserwatywnym "W Sieci"
Wirtuozi w metrze ·
Prawie wszyscy lubimy słuchać Muzyki. Niekoniecznie klasycznej, wykonywanej
w przestronnych salach koncertowych przez najświetniejszych wirtuozów: pianistę Krystiana Zimmermana, skrzypka Konstantego Kulkę, śpiewaka Wiesława Ochmana, ale Muzyki z pogranicza rozrywki. Lekkiej, odrobinę relaksującej – takiej, która wprowadza w nasze krótkie, monotonne albo zwariowane życie pogodny nastrój. Każdy, kto ma odrobinę wrażliwości, krztynę słuchu kocha Muzykę, nie wyodrębniając jej gatunków. Dzieli ją na dobrą i złą.
Co do mnie, wychowanego w domu, w którym królował Mozart, Chopin czy Ravel – siłą rzeczy jestem uczulony na piękne dźwięki fortepianu, harmonię, ekspresję interpretacji, jej wyraz.
To jest jak uzależnienie. Już jako brzdąc siadywałem na koszu od bielizny i majtając nogami “kolekcjonowałem” w głowie ballady, nokturny, preludia i koncerty mistrzów.
Muzyka pomaga nam żyć. Rozprasza naszą samotność, koi stargane nerwy. Pobudza do refleksji. Przywołuje wspomnienia wielkiej miłości. Podobno jest błogosławieństwem dla mózgu – leczy. Gdy przychodzi zima, za oknem zawieja a bezpański kundel z podwiniętym ogonem umyka do bramy po drugiej stronie ulicy, natychmiast włączam radiomagnetofon albo płytę z Chet Baker’ em bądź z Ray Charles’ a i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pryska podły nastrój . Muzyka działa na naszą podświadomość, wyzwala w nas Dobro, przygłusza agresję.
Muzyka inspiruje. Przed wielu laty, w Zakopanem słuchałem po raz pierwszy Roberty Flack w pięknej balladzie “Killing me softly with this song” ( “Zabijasz mnie tą melodią”) i utwór ten natchnął mnie do tego stopnia, że usiadłem do maszyny by napisać w trzy godziny kolejny tekst. Nazwałem go “Nasza miłość jak wiatr halny”. W jakiś czas potem Andrzej Zieliński skomponował do niego muzykę dla swoich Skaldów.
Sprawiła to Muzyka. Nostalgicznie piękna i zarazem niepokojąca linia melodyczna
w wykonaniu ciemnoskórej Roberty, choć także…zimowa aura. Wiało trzy dni. W pobliskim lesie przy ul. 18 Grudnia, halny połamał resztkę świerków, które ocalały z poprzedniej zimy.
Fenomenalni wirtuozi, mistrzowie fortepianu, skrzypiec czy saksofonu, występują na ogół w filharmoniach. Ale bywa i tak, że artystę przyciśnie bieda – muzyk wychodzi na ulicę albo staje w metrze. Widywałem ich w Nowym Jorku, rzadziej w Europie. Obserwowałem jak zarabiają na chleb w Rzymie, Berlinie,
w Amsterdamie. Nigdy jednak nie zapomnę zdarzenia, jakie miało miejsce w roku 1968 w Londynie.
Mglisty, jesienny wieczór na Piccadily Circus. Wybrałem się na “Bonnie and Clyde “ – film, który dawno przeszedł do historii kina, na który wówczas waliły tłumy. Na Piccadily, gdzie skupia się życie Londynu, wśród przechadzających się turystów ze wszystkich zakątków świata, gdzieś całkiem z boku, na chodniku, pod kinem – stanął sobie niepozorny gość z …banjo. Szczupły, 1.80 cm, ubrany w wytarty komplet dżinsowy. Wokół szyi kolorowa chusta. Aha!…i baczki – nosił bardzo wtedy modne, długie baczki. Ludzie zatrzymywali się, podchodzili, słuchali. Podszedłem i ja, gdyż spodobała mi się jego piosenka. Miała chwytliwy refren, w którym powtarzały się w kółko trzy słowa : “ROSIE…OH! ROSIE …”
Jak on to śpiewał! Nie sposób oddać tego słowami. Rytmiczne dźwięki banjo
i miarowe uderzenia w bęben na pozór wydawały się płaskie, niemal prymitywne i monotonne. Lecz już po kilku minutach tłum wokół śpiewaka zaczął gęstnieć. Było bowiem w tej ludowej piosence coś frapującego, swojskiego, przywołującego odległe wspomnienia. Także sylwetka muzyka była nietuzinkowa. Kowbojski strój, banjo, bęben uruchamiany dzięki lince przywiązanej po prostu do buta – wszystko to sprawiało, że raz po raz ktoś wysuwał się z tłumu i rzucał monetę do kapelusza.
Faye Dunaway i Warren Betty zagrali też koncertowo. Co prawda ich bohaterowie zostali osaczeni przez policję i wystrzelani, lecz legenda o “Bonnie i Clyde” przetrwała. Wkrótce wróciłem do Warszawy i jakież było moje zdumienie, gdy w kilka miesięcy później, słuchając nocą Radia Luxemburg, usłyszałem, że piosenka “ Rosie” w wykonaniu niejakiego DON PATRIDGE’ a uplasowała się na…1 pozycji listy przebojów tygodnika “New Musicall Express”. Nie… – nie myliłem się! To był ten sam lekko ochrypły głos. Podobnie jak wtedy przed kinem, śpiewał falsettem. Zmieniono tylko odrobinę aranżację.
Muzycy w Montrealu mają swoje ulubione miejsca: róg ulicy Peel i Saint Catherine,a także okolice Prince Arthur w pobliżu polskiej restauracji “Mazurka” z kogutem w szyldzie.
Tu i tam grają sporadycznie i tylko podczas krótkiego, kanadyjskiego lata. Mają tu swoje wydzielone miejsca. Nad każdym wisi identycznej wielkości zgrabna, niebieska tabliczka z wymalowana harfą. Pod spodem napis: 8.00 – 20.00.
Jeżeli za czymś wzdycham myśląc o Kanadzie, to chyba właśnie za metrem i jego atmosferą. Metro jest czyste (w porównaniu z nowojorskim), bezpieczne, funkcjonalne i co najważniejsze – nie zawodzi. Przez 4 lata mojego pobytu zaledwie kilka razy zdarzyły się krótkie awarie techniczne, choć niekiedy cały ruch zatrzymuje się z powodu czyjejś próby samobójstwa. Odbierają sobie życie zdesperowani narkomani, zawiedzeni w miłości, albo biedacy bez środków do życia. Tych nie brakuje wszędzie.
Muzycy z metra to na ogół amatorzy. Ale trafia się prawdziwy wirtuoz. Wielkie granie zaczyna się rano i od razu w kilku miejscach. Od stacji Frontenac, gdzie występują mieszkańcy Quebecu – aż po Snowdown – miejsce zamieszkania Anglofonów.
Do najbardziej wziętych stacji należą McGill i Atwater.Ta ostatnia sąsiaduje z Uniwersytetem. Młodzi i starzy ,zdolni i zupełne miernoty – wszyscy wyjmują swe instrumenty ,rozstawiają głośniki, mikrofony i zaczynają grać. Gershwina i Bacharacha. Chopina i Nino Rotę. Led Zepelin i Sam Cooke’a. Każdy robi to w skupieniu z pokorą . Z dbałością o czystość dźwięku i styl. Wszyscy pracują na chleb. Jedni przy pianie Fendera. Inni z gitarą akustyczną lub skrzypcami i smykiem w dłoni. Najzdolniejsi skupiają dziesiątki widzów.
Stacja metra Villa Maria, to ulubione miejsce “Szkota”. Kiedy wracam z kursu języka francuskiego z daleka dostrzegam jego sylwetkę, posuwisty krok, składany taboret . “Szkot” ma 1.90 cm wzrostu, długie, pozlepiane włosy, których nie mył od tygodni , czerwony nos na którym sterczą okulary. Nosi wymiętą koszulę polo, niebieską spódniczkę spiętą na dole agrafką i sandały. Przed nim stoi blaszane pudełko po śliwkowym dżemie. Na skrawku tektury napis “Thanks” .
Zapada wilgotna, kanadyjska noc. Co parę minut z niebieskich wagoników wysypują się podróżni. “Szkot” nie wypuszcza harmonijki z ust . Melodia jest skoczna , nieco rzewna . Ludzie mijają go – każdy zajęty swymi myślami. Nagle “Szkot” ożywia się . Zaczyna teraz swój taniec. Ale mimo to nikt nie zatrzymuje się.
Melodii wygrywanej na harmonijce towarzyszy klekot przeszkadzajki. Muzyk trzyma ją w drugiej dłoni. Pasażerowie są już na ruchomych schodach. Kompletna cisza. Ruchome schody i mnie unoszą w górę. Odwracam głowę. Jeszcze przez kilka sekund widzę spoconą z wysiłku twarz “Szkota”. Wciąż tańczy, tańczy jak nawiedzony. Lecz do pudełka nie wpadło nawet 10 centów .
Yves to całkiem inna sprawa . Podobno jest niewidomy, choć nigdy nie widziałem go
z białą laską. Stoi w metrze przy Peel lub Guy. Tu, w downtown można zarobić nawet 12 dolarów na godzinę .
Yves nie potrafi grać na żadnym instrumencie . Lecz jego gra – mimo to – jest niebywała. Stoi pochylony w prawo, na wyschłych nogach, w przepoconym garniturku i rzępoli, rzępoli na skrzypcach. Ta jego niby gra, jest aktem rozpaczy! – Obraz człowieka, który nie potrafi trzymać prawidłowo smyczka – jest krzykiem o litość! To portret niepotrzebnego “śmiecia “ – a przecież wciąż człowieka, który pragnie żyć i być zauważonym .
Popękane pudło na skrzypce . Jak przeżyć do pierwszego, gdy dopiero 7 -my ?…
Joel jest studentem wyższej szkoły muzycznej w klasie altówki. Studia kosztują go słono, dorabia więc graniem w metrze. Spotykam go przy Peel albo McGill. Średniego wzrostu, otyły brunet, zmaga się z utworami Bacha, Schuberta, Corellego. Gdy mijam Joela – jego prawa ręka drga jak
w konwulsjach. Joel ćwiczy fragment Fugi dziesiątki razy, co u wielu pasażerów wywołuje zdumienie.
Niektórzy uśmiechają się z politowaniem albo pukają w czoło. Lecz muzyk nie zauważa tych reakcji . Gra tu godzinami. Nie liczą się dla niego muzyczni dyletanci , ludzka obojętność, przejeżdżające metro. – Jeszcze nie tak ! – mruczy pod nosem. – Trzeba to grać inaczej: z pasją, z wigorem, vivace !
Moim ulubieńcem jest mulat Matthew. Przede wszystkim dlatego, że gra na saksofonie altowym i na klarnecie. Dlaczego kocham saksofon ? To proste. Jest to najbardziej romantyczny instrument jaki wymyślił człowiek . Dźwięki jakie wydaje saksofon kojarzą mi się zawsze z pejzażem miasta albo z jego peryferią . Nad szklanymi wieżowcami z wolna zachodzi słońce . Autostradą w obydwu kierunkach podążają zakurzone ciężarówki. Przydrożna stacja benzynowa z neonem. Przy niej motel i pusty parking. W barze samotny kierowca tira sączy bezalkoholowe piwo. Pewnie ma ochotę na coś mocniejszego, lecz perspektywa spotkania z policją i odebranie prawa jazdy tłumi zachciankę. Podnosi w końcu widelec do ust, wyciera ostatnim kawałkiem toastu talerz po jajkach na bekonie i …w drogę.
Melodie, które wygrywa Mathew są utkane z melancholii. Jakby skarżył się na swój los. Zaczepia. prowokuje. Gra standardy jazzowe: kołysankę z opery “Porgy and Bess”, kompozycje Bacharacha, wspomnianą wyżej “Killing me softly…” i wiele perełek, np. : “Unchained melody “.
Mathew jest skromny, małomówny, wtopiony w rytm miejskiego świata. Trudno wyciągnąć z niego o czym marzy, jakie ma plany. Woli wyrażać siebie muzyką.
Mathew potrafi wydobyć z instrumentu coś więcej niż dźwięk . Przemawia do słuchaczy, wzruszając ich . Może umie sprawić, że czują się kochani i mniej samotni. Gdy gra, zdaje się być kompletnie nieobecny. Jest tylko jego saksofon i muzyka. Refleksyjna, nostalgiczna, zawsze wybrana ze smakiem i znawstwem . Mulat improwizuje, lecz nigdy w tym nie przesadza . Frazuje tak , jak dyktuje mu jego temperament i osobowość . Jazz pozwala człowiekowi porozumieć się z drugą istotą. Ta dziwna komunikacja, elektryzująca łączność – jest rzadkością. To język zaświatów. Ma coś
z kosmosu, a jednak bywa zrozumiały i uniwersalny.
Pasażerowie metra mijają go, czasami ktoś przystaje, zamiera jak zahipnotyzowany, sięga do kieszeni płaszcza lub kurtki i nie namyślając się rzuca do pudła dolara. Podjeżdża metro. Podróżni odpływają. Mathew na chwilę zamyśla się, po czym łapie oddech i znowu gra .
Gdy patrzę na śniadego saksofonistę, który w trenczu i granatowej czapce z daszkiem ujmuje w obie dłonie swój instrument, przychodzi mi na myśl, że w podobny sposób prawdziwy mężczyzna bierze w ramiona swą kochankę. Gdy miłość jest wzajemna, ludzie czasami też grają
i śpiewają – nieprawdaż ? …
Kiedy nazajutrz jadę do pracy, znów szukam jego wzrokiem. Na tekturce pod niebieską tabliczką widnieje plan gry . Oto on: środa 8 – 10. 00 – wolne ! 10.00 – 12.00 – wolne ! 12.00 – 14.00 – Fraps. 14.00 – 16.00 – Funk . 16.00 – 18.00 – Charlie. A więc dziś nie będzie Mathew ?…
Następnego dnia wyglądam z metra przy Lionel Grioux . Jest ! Już z daleka dobiegają mnie tęskne dźwięki saksofonu .To Matthew gra “The Dream “ z repertuaru Davida Sanborne ‘ a .
Komentarze
Zobacz też: Psia łapa Z albumu Pani Marii