Eseje KLT, zamieszczone w tygodniku konserwatywnym "W Sieci"
Mama Jesień ·
Dom Starych ludzi w Konstancinie. Spędzają tu ostatnie chwile swojego życia zasłużeni dla polskiej nauki i kultury starsze panie i sędziwi panowie. Jeszcze niedawno prowadzący swoje auta, uprawiający sport. Dziś, po wielu operacjach, niedowidzący, głusi, poruszając się o kulach, na “balkonikach”, na inwalidzkich wózkach.
Człap, człap, człap, człap …Po długim korytarzu, sunie Starość. Jasne światło lamp rysuje nad pochylonymi postaciami metafizyczną aureolę, wydobywa z twarzy grozę, opowiada tajemnicze historie niejednego istnienia. Przez dwanaście godzin, przesuwają się w tę
i z powrotem. Dawni profesorowie, naukowcy, nauczyciele, wynalazcy. W szlafrokach, w pidżamach. Z pod niejednej twarzy wyzierają zgasłe oczy. Gdy bystry wzrok zajrzy w taką twarz, z łatwością dostrzeże sztuczne zęby, ufarbowane włosy. Każda postać to drżące ręce – objaw demencji. Tu von Basedow i Alzheimer to wierni koledzy. Największą przyjaciółką jest Zakrzepica żył. Cukrzyca
i Nowotwory to stała, wypróbowana kompania.
Nad pacjentami Domu, czuwają pielęgniarki. Podają leki, robią lewatywy, podcierają, ścielą łóżka. Sprzątanie, układanie, nakłuwanie zwiędłych ciał. Czy jest to wdzięczna praca? Pytanie ma sens tylko wtedy, jeśli ktoś tego nienawidzi.
Po śniadaniu, które jest o 8,30, po godzinie odpoczynku odbywa się gimnastyka. Starcy siedzą na krzesłach i po kilka razy unoszą w górę ramiona, zginają nogi w kolanach. A na koniec dla zabawy rzucają do siebie piłką. Tuż przed obiadem grają w RummiKub-a.
Oto czym jest istnienie – przelatuje mi pod czaszka, ilekroć zaglądam do mojej Matki.- Ile w naszym życiu rezygnacji a ile nieustępliwości. Jak opętańczo próbujemy zatrzymać uciekające życie. Jak kurczowo każdy z Nas – prawie każda istota – usiłuje oszukać organizm, przyjmując tuzin pastylek dziennie. Na serce, nadciśnienie, na prostatę, na rozrzedzenie krwi, na ból na daleki nie zjawiający się od wielu miesięcy, przynoszący wybawienie od strachu- sen.
Moja “ Mama – Jesień”, ilekroć pamiętam, podcierała mi tyłek. Opatulała szalikiem już w październiku. A w grudniu, jak co roku przed Wigilia kupowała choinkę. Robiła racuchy. Smażyła konfitury i mielone. Na stolnicy wałkowała ciasto na pierogi i kopytka. Po szkole wpadałem jak bomba do kuchni i natychmiast, jeszcze w ubraniu wypijałem duszkiem salaterkę kompotu z jabłek. Cóż to był za kompot! Kompot – Poezja. Ze skórką z pomarańczy i goździkami. Kompot zrobiony rękami mojej Mamy. Zapracowywała się żeby mnie wyżywić i wykształcić. Jako wnuczka słynnej pianistki z okresu międzywojennego – Zofii Rabcewiczowej sama przepięknie grała na fortepianie. Gdy byłem brzdącem w naszym niewielkim pokoju na Bielanach rozbrzmiewały Preludia i Fugi Bacha oraz Brahmsa, Adagia z koncertów Rachmaninowa. Wariacje Sonaty Mozarta oraz Preludia Szymanowskiego. Grała utwory piano, forte, lento lub allegro. Uderzała palcami w klawisze wydobywając dźwięk za dźwiękiem, a każdy z nich chwytał za gardło. Zapamiętałem jej ręce unoszące się nad klawiaturą. Czyniła to z wdziękiem, gracją, z lekkością. Czuło się w jej interpretacjach uniesienie. Techniczną lekkość. Swobodę. Romantyczną duszę kobiety z innej epoki. To co przydała jej wrodzona inteligencja. I tradycja Rodziny, w której się wychowywała. Moja “ Mama – Jesień, wychowała się w rodzinie, w której kultywowano tradycję naszego narodu. Przechodzącą
z pokolenia na pokolenie, gdzie tożsamość narodowa była czymś oczywistym. A pojęcie: Bóg, Honor
i Ojczyzna” – nigdy nie było wyświechtanym banałem, który używany jest czasami tylko od święta.
Pochylam się nad moją starą Matką. Jej 88 lat to cały wiek. Przeżyła okupację. Na wiosnę 1944 roku zaszła w ciążę i niosła mnie w swym łonie przez powstanie warszawskie – aż do grudnia. Na placu Krasińskich róg ul. Długiej wraz z rannymi AK – owcami, próbowała wejść do kanału. Dwudziestoletni żołnierz ze stenem w dłoni rzucił krótko: – “Zatarasuje pani ze swoim brzuchem całe przejście. A nawet, gdyby to się pani udało to dalej kanał schodzi do pół metra…” Wróciła. Przebijała się dalej, aż do Pruszkowa, gdzie w bydlęcych wagonach, niedobitki uciekinierów wywozili Niemcy. Tych niedobitków było tysiące.
Matka wraz z ojcem Bohdanem 24 letnim mężczyzną, wysokim przystojniakiem o pseudonimie “Mały”, uratowali się. Ojciec z pod ściany do rozstrzelania, Matka w ciąży ze mną ! Urosłem, przeżyłem 67 lat.Patrzę na Matkę. Oparta o dwie kule, usiłuje pozmywać naczynia. Kuchenka ma niecałe dwa metry przy niej toaleta, miejsce na ręczniki, szlafrok, mini kuchenka, której nie wolno tu używać, bo stary człowiek zwykle nie pamięta o wyłączeniu kontaktu z prądu. – W czym Ci pomóc, Mamusiu? – Połóż to tam…nie, nie tam…- tu ! – podpowiada znużonym głosem. Dochodzi 19.30. Nie oglądamy telewizji, nie czytamy gazet. Układam za nią buteleczki z lekarstwami. Przeglądam pocztę, jakieś karteluszki z dawnymi notatkami(matka wszystko zapisuje, by nie zapomnieć),kroję dwa kawałki drożdżowego ciasta. – Dolej mi trochę wody do butelki na noc – prosi. – Jeszcze, jeszcze trochę, już ! – I połóż tam gdzie zawsze. Przy ścianie na łóżku będę miała pod ręką… – A termofor? Przygotować Ci termofor? – Nie, zrobię to sama. – Mamo, przecież to proste, umiem to po co masz się kłopotać. – No dobrze, tylko uważaj na wrzątek, potem trzeba wytrzeć do sucha przy nakrętce, bo mogę się oparzyć. Włączam czajnik na wodę. Nalewam wrzącą wodę do termoforu. Ostrożnie, jakby to była nitrogliceryna, która grozi wybuchem. A potem zakręcam korek i wycieram go od spodu. Następnie termofor okrywam małym ręcznikiem. – Gotowe, Mamusiu. – Pomasuj mi teraz nogi. Podaj mi stołek. – Dobrze, tylko powoli…o tak…powolutku…najpierw daj mi lewą… – Pocieraj ją lekko, do góry…o tak…lekko, leciutko, nie za mocno. – Czy wzięłaś Eferalgan?F – Tak. – O której? – Chyba przed godziną? – Musisz to zapisywać. – Zapomniałam. – Posmaruj mi jeszcze łydki Ketonalem. – Dobrze. Matka unosi obie nogi na stołek. Najpierw lewą, potem prawą. I znów masowanie. Widzę nogi mojej Mamy. Popękane naczynka. Ale nie spuchnięte, ciągle zgrabne, jak wówczas, kiedy miała zaledwie dwadzieścia kilka lat. Jaka była piękna, powabna, pełna sex appealu. I taka pozostała – w mojej pamięci.
Opuszcza mnie powoli. Sama tego do końca nie wie, ale odbieram to niemal każdego dnia. Podczas każdej wizyty w czasie każdej czynności. – Zabierz jutro trochę rzeczy- mówi na dobranoc. Biżuterię daj Małgosi, obraz prababci jest dla ciebie. Resztę rzeczy daj dzieciom albo biednym.
Nad Domem starych ludzi nadciąga noc. Wyostrzony księżyc nad Konstancińskim lasem zwiastuje mróz. Gdy zbiegam po schodach, mam w oczach moją “Mamę-Jesień”. Leży pod kołdrą na boku z podkulonymi nogami z butelką przy ścianie i termoforem w nogach.
Komentarze
Zobacz też: Wspinaczka do Nieba